Przejdź do treści

Spójrz na biznes. Rozmowa z Kamilem Nowakiem (Blog Ojciec)

    Praca na własny rachunek to trudne, ale satysfakcjonujące wyzwanie. Stanowi prawdziwy skok na głęboką wodę, przed którym wiele osób czuje naturalną obawę. O swoich doświadczeniach z biznesem opowiada Kamil Nowak, internetowej społeczności znany jako Blog Ojciec.

    Kamil Nowak jest prawdziwym człowiekiem orkiestrą, o którym cała Polska usłyszała dzięki prowadzonemu przez niego blogowi. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że był pierwszym mężczyzną z takim sukcesem podejmującym tematykę parentingową. Przełamał monopol mam i został autorytetem w dziedzinie wychowywania dzieci. Mówi prosto, bez zadęcia, językiem, który trafia do rodziców i dziadków.

    Chociaż rozpoznawalność osiągnął jako autor bloga, nie była to pierwsza biznesowa inicjatywa Kamila. Działa w gastronomii, rozkręca wydawnictwo Book Ojciec, również swoją miłość do gier planszowych przekuł w pomysł na biznes – Lucrum Games. To niezwykle inspirujący człowiek, więc z tym większą radością zachęcam do przeczytania rozmowy, którą jakiś czas temu z nim przeprowadziłam.

    Na skróty:

    OLA: Bardzo się cieszę Kamilu, że zgodziłeś się ze mną porozmawiać. Tym razem tematem nie będzie rodzicielstwo, a biznes, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Chciałabym żebyś na początek powiedział, czym się właściwie zajmujesz?

    KAMIL: W tej chwili zajmuję się tworzeniem materiałów na bloga oraz fanpage związanych z rodzicielstwem. Poprzez to co robię, wspieram rodziców, ale też samego siebie. I to jest główna forma mojej działalności. Czasem są to treści bardzo proste, w formie memów czy cytatów, które dostarczam ludziom, a czasami to bardziej rozbudowane artykuły czy podcasty.

    W pewnym momencie zauważyłem, że wiele problemów się powtarza, na niektóre pytania nie jestem w stanie odpowiedzieć jednym zdaniem. Bywa, że nie mogę pomóc jakiejś rodzinie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dać im jakieś super zdanie, które rozwiąże wszystkie ich kłopoty. W tym momencie zaczęliśmy tworzyć treści w formie książek. Kiedyś robiłem to całkiem sam, później pojawiły się bajki i tutaj dołączyło już grono świetnych autorek i autorów.

    W tej formie poprzez wspieranie ich dzieci, wspieramy rodziców. Bo kiedy czytają te bajki dzieciom, jakaś zmiana zachodzi też w nich samych. Opiekunowie często mówią wprost, że czują się spokojniejsi, że więcej rozumieją. Czasami te książki nie są kupowane dla rodziców, a dla dziadków i są przekazywane dalej w rodzinie! To tak ogólnie jest główny trzon tej działalności blogowej, od której wszystko się zaczęło.

    Jeśli to rozszerzyć o jakieś inne działalności, jest jeszcze wydawnictwo z grami planszowymi – Lucrum Games. To moja bardzo duża pasja, którą od lat kultywuję. Jest też stołówka. W tej chwili prowadzi ją w zasadzie wyłącznie moja żona, ale początkowo zajmowaliśmy się nią razem. No i jeszcze stawiamy biurowiec w centrum Bielska, gdzie też prace w większości prowadzi moja żona. Ja tam tylko czasami wybiorę drzwi albo okna.

    OLA: Powiedz, od czego się to zaczęło? Czy od dziecka chciałeś po prostu być „na swoim”, zostać przedsiębiorcą, chodzić w fancy garniturze i z teczką, czy to jednak ewoluowało? Czy byłeś wcześniej na etacie, czy od razu wystartowałeś z własnym biznesem?

    KAMIL: Na etacie nie byłem nigdy, ale pracowałem, tak jak kiedyś policzyłem, w dwudziestu różnych zawodach. Zaczynając od roznoszenia ulotek i gazet, poprzez stróżówkę za 4,70 zł za godzinę i jakieś takie najprostsze prace. Później miałem etap, że jeździłem walcem – jeden dzień. Robiłem różne rzeczy i gdy trafiałem do pracy, gdzie, jak mi się wydawało, było troszkę więcej możliwości rozwojowych – to był na przykład sklep z grami planszowymi czy biuro turystyczne, w którym też pracowałem – miałem mnóstwo pomysłów i podrzucałem je przełożonemu czy szefowi. Mówiłem, co mogą zrobić, zmienić, ulepszyć.

    Jestem dobry z matematyki i czasem wprost mówiłem szefowi „ok, tak wygląda rozliczenie z tym pracownikiem, tak wygląda z tym, ja nie chcę mieć płacone za godzinę, chcę mieć płacone za wyniki”. W każdej pracy, do której chodziłem, miałem płacone za wyniki, tak się zawsze umawiałem. W jednej skończyło się tak, że w trzy miesiące zrobiłem to, co ktoś wcześniej zrobił w rok i mnie zwolnili, bo nie mieli dla mnie pracy. Więc miałem takie poczucie, że w każdej z tych firm dostrzegałem możliwości i widziałem, że one są marnowane i szlag mnie trafiał! Miałem poczucie zmarnowanego potencjału, zawsze szukałem jakiejś drogi, żeby on wybrzmiał.

    Zwykle byłem zlewany, więc dopiero wtedy zaczął kiełkować pomysł, że może coś swojego i tam będę mógł sobie robić, co chcę.. Też wzięło się to z tego, że moja żona marzyła o małej gastronomii, a ja byłem tym operacyjnym, technicznym człowiekiem, który załatwiał jakieś wyceny, meble, klientów, rozwoził obiady. Włączałem sobie wtedy audiobook „Gry o Tron” i przez sześć miesięcy rozwoziłem obiady, przywoziłem warzywa z bazarku o 2:00 nad ranem. Wtedy robiłem wszystko i wspominam to dość przyjemnie, ale diabli ciężko. To był moment, kiedy mieliśmy trójkę małych dzieci, więc trzeba było z czegoś zrezygnować i odbywało się to kosztem snu.

    OLA: Mieliście tę gastronomię, trójkę małych dzieci, w tym najmłodsze miało rok, i wtedy powstał Blog Ojciec. Czyli prowadziłeś firmę, byłeś młodym rodzicem, praktycznie nie spałeś i wpadłeś na pomysł, że jeszcze po godzinach będziesz blogował. Czy ten blog miał być od początku monetyzowany, czy nie?

    KAMIL: Nie będę tutaj ukrywał, że widziałem, jak się rozrasta, ale nie miałem żadnego pomysłu na to. Stwierdziłem, że będę to robił. Na początku teksty czytało powiedzmy 15 osób na 100, ale prowadzenie bloga sprawiało mi przyjemność, taką rzeczywistą. Zacząłem się przy tym rozwijać, zgłębiać wiedzę rodzicielską i stawało się to coraz fajniejsze dla mnie. Stwierdziłem, że chcę w to iść jeszcze bardziej, bo jest to dla mnie droga do wolności. Poczułem, że w końcu będę mógł wyjść z tego samochodu i nie będę musiał spędzać 8-12 godzin w ciągu dnia w pracy. Może uda się to w coś przekuć.

    Pierwsze pieniądze pojawiły się po roku, ale żeby z bloga dało się utrzymać, zajęło dużo więcej czasu i w sumie nie było planowane, a raczej dość chaotyczne. Pojawiały się jakieś oferty współpracy, co kiedyś było bardzo popularne, i zobaczyłem, ile tego jest. Na początku trudno było mi się przebić – dużo osób mnie krytykowało: „jak facet może cokolwiek mówić”. Ale jak już się przebiłem, to nie da się ukryć, że byłem rodzynkiem, więc jak pojawiały jakieś produkty dla ojców, nie bardzo ktoś miał alternatywę. Pamiętam jedną ciekawą rozmowę. Powiedziałem: „ale mam szczęście, bo dostaję tyle ofert”, a ktoś mi na to odpowiedział: „to oni mają szczęście, że mają te oferty komu składać, bo przed tobą nie było nikogo”. To ciekawe spojrzenie na tę sytuację.

    Po trzeciej czy czwartej współpracy zrobiłem się już wybredny i odrzucałem oferty. Brałem jedną na dwadzieścia, które się pojawiały. W tej chwili jest to bardziej jedna na dwieście. Od razu postawiłem sobie za najważniejszą rzecz, za trzon to, że najważniejszy jest czytelnik. Albo ta współpraca dostarcza mu jakąś wartość, albo mówię „dziękuję”. Na przykład jeśli ktoś przychodził do mnie jako marka odzieżowa, a ja się totalnie na tym nie znam, nie widzę w tym wartości dla czytelnika. Dostawałem dużo ofert od polskich sklepów, które robią rzeczy „ą, ę”, gdzie ściereczka kosztuje 600 zł, a łóżeczko 17 000 zł. Nie potrafiłem przyjąć współpracy, gdyż kłóciło się to z moją wizją świata. Bo w życiu nie kupiłbym czegoś takiego. Nie ważne jak dobre by było, wiem, że to powinno kosztować ułamek tej kwoty. Byłem więc mocno wybredny i z czasem zacząłem szukać swojej drogi poza tymi współpracami, żeby się trochę uniezależnić.

    Prawda jest taka, że dużo mi dało to, iż nigdy nie polegałem na blogu jako źródle zarabiania. Zawsze była ta gastronomia. Wiedziałem, że w najgorszym wypadku będzie trzeba wrócić na jakiś etat. Czy poszukać czegoś innego. Kiedyś, nawet mając bloga, zarabiałem całkiem spore pieniądze na tym, że zbierałem od ludzi złom. Rozkręcałem go na części, zawoziłem na złomowisko. Robiłem naprawdę różne rzeczy i wiedziałem, że mam jakieś alternatywy, dlatego nigdy nie byłem postawiony w takiej sytuacji, że nawiązywałem współpracę, której nie chciałem, bo potrzebowałem kasy.

    Dla mnie dużą wartością było, że zawsze mogłem powiedzieć „nie”. Dzięki temu, że bardzo często to mówiłem, mogłem sobie trochę odpuścić i pół roku nic nie robić, a później przyjąć jakąś naprawdę fajną współpracę, która rzeczywiście okazywała się świetna. To było spoko, ale docelowo chciałem się od tego całkowicie uniezależnić i zrobić coś swojego, żebym miał poczucie, że dostarczam wartość dla tej konkretnej osoby, a nie tak ogólnie dla wszystkich.

    Jeśli robiłem coś takiego, to czasami udało się dzięki temu zmienić COŚ u KOGOŚ. Teraz na przykład mam współpracę, która obejmuje ubezpieczenie od hejtu w internecie. Uważam to za bardzo potrzebne, szczególnie w dzisiejszym świecie. Spotykamy się z tym w jakiejś gigantycznej skali, ale w dalszym ciągu zjawisko wydaje się trochę losowe.

    Po tylu latach miałem zebranych kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt tysięcy historii od ludzi, które zaczęły się powtarzać. Oni nie potrzebują żebym ja im polecał jakieś książki napisane przez kogoś innego, oni potrzebują książki napisanej w takiej formie, jak ja tworzę treści na bloga, fanpage’a, czy Instagrama. Ludzie książek napisanych przez specjalistów dla specjalistów nie czytają i nie będą czytać.

    OLA: I wtedy pojawił się pomysł na wydawnictwo, tak?

    KAMIL: Tak. Na samym początku była to jedna książka. Później, jak ta książka dobrze się przyjęła, pojawiły się dobre recenzje i rzeczywiście zaczęła ludziom zmieniać życie, to wtedy był ten przeskok, że można to zrobić szerzej, ściągnąć do siebie autorów, którzy w tej chwili piszą za grosze. Niestety, ale rynek wydawniczy w Polsce jest straszny!

    Ostatnio dostałem spamowy newsletter od kogoś – „Czy chcesz wydać z nami swoją książkę?”. No to kliknąłem, bo chciałem zobaczyć, jak działa konkurencja. Okazało się, że ja mam im zapłacić za wydanie mojej książki! I jeśli ta książka będzie się sprzedawać, to ja będę z tego miał jakiś zysk. Jeżeli sprzedam ich 3000, to zarobię na tym tyle, co za miesiąc na etacie. A inwestuję swoje pieniądze, swój czas na napisanie. Koszmar! Z różnych grup na Facebooku wiem, że są autorzy, którzy na to idą. Jest mnóstwo ludzi płacących wydawnictwu za to, że wyda ich własną książkę! Niektórzy dostają od sprzedanej sztuki 40-50 groszy. Jeżeli założymy średni nakład na poziomie 3000 egzemplarzy, z czego sprzeda się 1500, a 1500 idzie na przemiał (to są dane, które Busem Przez Świat podawali na jednej konferencji), jak to pomnożymy, mamy 750 zł! A napisanie książki to nie są trzy dni! Dla mnie to było przerażające.

    Dlatego też ze swoją marką, oprócz tego, że oferuję autorom naprawdę dużo lepsze wynagrodzenie niż w większości wydawnictw (jeśli ktoś nie jest Mrozem to myślę, że trudno dostać takie warunki, jak u mnie), to też dostaje zasięgi, bo wydawnictwa olewają autorów. Jasne, jak trafi się jakiś super twórca, bardzo znany, jak Janina (Bąk – przyp. red.), która wydała książkę z wydawnictwem, pojawiły się billboardy w miastach. Ale to jest autorka, sama sprzedająca tę książkę. Dla takich osób wydawnictwo może być sensownym rozwiązaniem, jednak jeśli ktoś zaczyna, to bardzo często książka jest drukowana, leci do księgarni i albo się sprzeda, albo się nie sprzeda. Tutaj brakuje jakiegoś wsparcia dla tych młodych, początkujących autorów.

    U nas to się udało zrobić i daliśmy radę dotrzeć z tymi ich wartościami do mnóstwa ludzi! Na przykład książka „Nie musisz być grzeczny” czy wierszyki, mające teraz głośną akcję. Mowa o wierszyku, pokazującym historię dziewczynki, która była strasznie grzeczna i miła, że wszyscy chcieli się z nią bawić. Później ktoś dopisał dalszy ciąg, iż do dzisiaj jest miła i przez to ma traumy. Każdy jej wchodzi na głowę, każdy nią pomiata i każdy robi z nią co chce, bo ona jest grzeczna i posłuszna.

    Właśnie to jest w kontrze, pokazujemy coś, co w tej chwili jest czytane i śpiewane w przedszkolach. To jest taka zmiana, którą widzę bardzo szeroko, już w zasadzie można powiedzieć, że ma zasięg ogólnopolski, ale też lokalny. Do tej pory miałem wrażenie, że działam w internecie, gdzieś to dociera i się kończy. W tej chwili zaczynają się nowe punkty, skąd promieniuje dalej. Pokazuje mi to, że dzieci są ludźmi i że dzieciom też należy się szacunek. Mają prawo do niektórych rzeczy, a nie tylko do tego, żeby nimi pomiatać, że mają być bezmyślnie posłuszne, że możemy z nimi robić, co chcemy, że dzieci i ryby głosu nie mają.

    OLA: Mamy omówione książki. Teraz powiedz, czym dla Ciebie jest prowadzenie własnej działalności. Czym jest dla Ciebie firma?

    KAMIL: Dla mnie jedną z największych wartości w życiu, od zawsze, była wolność. Jak miałem 8 lat i każdy pytał: „kim chcesz zostać, jak dorośniesz”, wszyscy mówili pilotem, strażakiem. To ja zawsze chciałem być emerytem. Marzyłem, będąc 8-latkiem, żeby zostać emerytem! Móc, jak babcia i dziadek, iść do ogródka czy porobić sobie na drutach. Po prostu robić to, na co ma się ochotę. Dla mnie, nie mówię, że dla wszystkich, ale dla mnie to jest synonim wolności.

    Śmieję się, bo paradoksalnie w głębi jestem bardzo leniwą osobą. Zawsze powtarzam, że dużo pracuję, żeby kiedyś nie musieć. Mam nadzieję, że to nastąpi, chociaż z drugiej strony też mam wrażenie, że wiele osób przecenia to, jak bardzo marzą o tym, żeby leżeć gdzieś całe życie na wyspie. Dwa tygodnie to jest maks! Jeżeli ktoś wytrzyma miesiąc, to już mu się należy order, bo mój mózg po trzech dniach na urlopie zaczyna parować i pomysły lecą w górę. Trochę jest tak, że to mi daje wolność do robienia tego, co mi sprawia przyjemność, ale bardzo często to, co mi daje przyjemność, jest powiązane z biznesem albo z jego kolejną częścią.

    Dlatego właśnie pojawiło się to wydawnictwo z grami, bo to gdzieś tam ze mną rezonuje. Mimo tego, iż wiedziałem, że dołoży mi to trochę pracy, jest to tak przyjemne zajęcie, przy którym często po prostu odpoczywam. Jedziemy na targi z grami i przez cztery albo pięć dni od rana do wieczora gramy w gry! Dla niektórych koszmar, dla mnie marzenie.

    OLA: Jeśli mam być szczera, myślę, że ja bym mogła dłużej leżeć na tej plaży, niż grać w gry. Ale jeszcze chciałabym coś dodać. Faktycznie w swoim biznesie mamy dużo wolności, ale jest to też złudne. Dużo osób mówi, że chce przejść z etatu na własną firmę, bo chce poczuć wolność, bo chce robić to, co mu pasuje, a tak naprawdę naszymi pracodawcami są klienci, którzy kupują lub nie. Jeśli nie kupują, nie płacą. Wtedy możesz sobie robić co chcesz, ale jest to bardziej hobby niż praca, więc właśnie to jest złudne.

    KAMIL: Uważam, że każdy przedsiębiorca musi mieć w sobie brak oczekiwań. Jeżeli zrobisz produkt i on się nie sprzedaje, to nie jest wina klientów – to nigdy nie jest wina klientów. Wiele razy widziałem takie sytuacje, szczególnie w świecie blogerów, że oni coś zrobili, to się nie sprzedało i przychodzili do ludzi z pretensjami „bo śledzicie mnie, bo korzystacie przez lata z mojej działalności za darmo, ja wam to wszystko daję, a jak ja zrobiłem/zrobiłam coś to, wy tego nie chcecie”.

    Kurczę, jeśli zrobiłeś coś, czego oni nie chcą, to czemu mają to od ciebie kupić? To już lepiej załóż zbiórkę Patronite albo jakąś zrzutkę, niech ci przeleją albo po prostu kupią tę wirtualną kawę, bo to jest wtedy rzeczywiste podziękowanie. A jeżeli chcesz, żeby kupowali, to może najpierw zapytaj, czego oni oczekują, bo to może działać w tę stronę, a nie w drugą. Dlatego tutaj tych pracodawców trzeba z dużym szacunkiem traktować, a nie jako skarbonki.

    Jeżeli dostarczysz im dobry produkt, to oni go kupią, ale nie dlatego że cię lubią. Może jakaś ich część tak, ale większość dlatego, że to wniesie wartość w ich życie i to w ogóle tobie, jako przedsiębiorcy, powinno sprzyjać. Nie, że ty chcesz wyssać i wyciągnąć od nich pieniądze, nie! Ty chcesz im pomóc i przy okazji pomagasz producentowi czy autorowi książki, czy ludziom w drukarni, którzy są zatrudnieni, bo to jest ciąg naczyń połączonych. Mnóstwo osób jest po drodze i wtedy to transakcja wymienna. Ty dostarczasz jakąś wartość, ktoś tobie dostarcza jakąś wartość i jest to równe. Niestety zauważam u wielu osób, że oni chcą jednostronnie, że oni tak dużo dali i teraz muszą dostać coś z powrotem. Niestety to tak nie działa.

    OLA: Ludzie często zadają mi pytanie, jakim cudem udało mi się namówić Kamila Nowaka, żeby ze mną współpracował. Zawsze mnie to zaskakuje, ponieważ ja nic takiego, mam wrażenie, nie zrobiłam. Poprosiłeś mnie o ofertę, ja złożyłam taką, jaka według mnie była ok. Ty ją przyjąłeś i dogadaliśmy się, tak?

    KAMIL: Napisałaś do mnie po prostu, nawet w innym temacie, tylko miałaś w nazwie „wirtualna asystentka”, a ja akurat szukałem! Więc dla mnie to było dość proste.

    OLA: No właśnie! Ludzie myślą, że stosowałam jakieś triki marketingowe. Przysyłałam kwiaty, żebyś ze mną współpracował. Mam radę dla wszystkich, żeby zamiast planować sztuczki, szukać nowych narzędzi, zastosowań kolejnych szkoleń, zastanowili się, czego dana osoba potrzebuje. Ja obserwuję w sieci osoby, z którymi chciałabym współpracować. Czy z tobą, czy z Dagmarą (Mama Pediatra), też tak zaczęłam współpracować. Ona na stories kiedyś powiedziała, że jest bardzo zmęczona i się nie wyrabia z robotą, więc wtedy pomyślałam, że to idealny moment. Napisałam więc do niej: „słuchaj, Dagmara, jestem wirtualną asystentką, jak się nie wyrabiasz z pracą, to mogę Ci pomóc”. No i tak zaczęła się nasza współpraca! Tu nie ma magicznych sztuczek!

    KAMIL: Trochę nie mówisz prawdy, bo to, że śledzisz tych ludzi, to jest ta największa sztuczka, jaką można zrobić. W sensie, że interesujesz się i ci ludzie cię obchodzą. Jak się do nich odzywasz, to nie jest tak, że przedstawiasz ofertę. Piszesz szczerze: „cześć, widzę, że coś się u Ciebie dzieje” i może nawiązać do sytuacji sprzed kilku miesięcy. To pokazuje, że jesteś osobą, która jest tu dłużej, więc podzielamy jakieś wartości. Jako zleceniodawca, ni będę musiał tłumaczyć wszystkiego od zera. To jest bardzo ważna cecha.

    Jedną z najlepszych rzeczy jaką można zrobić, gdy ktoś szuka takiego zajęcia, to właśnie nie na zasadzie „dzień dobry, mam ofertę”. Warto najpierw prowadzić przez jakiś czas rozmowę, dostarczyć jakąś wartość. W ogóle za granicą to jest bardziej popularne niż w Polsce. U nas gdy ktoś słyszy „bezpłatny staż”, od razu się trzęsie. Ja na takim bezpłatnym stażu byłem wielokrotnie, kiedy szukałem jakiejś pracy czy ogólnie swojego miejsca. Nie żałuję żadnego!

    Za granicą wiele największych karier na YouTube zaczynało się od tego, że ktoś, jako montażysta, trafiał do innego aktora, influencera czy innego piosenkarza na zasadzie „popatrz, potrafię zrobić to i to, chciałbym dla Ciebie pracować, mogę to robić za darmo, na przykład przez pół roku, bo mam inną pracę i mogę to dla Ciebie robić przez jakiś czas”. Przez te pół roku człowiek nabył takiego doświadczenia i przy okazji takiej rozpoznawalności, że później nie mógł się opędzić od ofert pracy. Jasne, on poświęcił pół roku na darmową pracę, bo tak się do tego podchodzi w Polsce, ale jego kapitał zwiększył się stukrotnie.

    Największym paradoksem jest to, że ludzie w Polsce płacą gigantyczne pieniądze za studia, które w większości przypadków nie mają żadnej wartości, o ile ta osoba nie idzie na lekarza czy prawnika. Takie kierunki jak stosunki międzynarodowe, zarządzanie, logistyka to strata pieniędzy.

    OLA: Jestem po zarządzaniu, hej!

    KAMIL: Są teraz szkoły, które mają wartość oraz specjalistów, ale ja korzystałem jeszcze z tego starego systemu. Podobnie jak 15 lat temu większość moich znajomych. Akurat ja chodziłem na dzienne studia, ale wielu z nich studiowało zaocznie. Wiem, że to jakiś argument anegdotyczny, bo opieram się tylko na swoich znajomych, plus ludziach, z którymi rozmawiałem, czyli można ich liczyć maksymalnie w setkach, ale nikt nie pracuje w tym zawodzie, w którym się wyszkolił.

    Zapłacili za to gigantyczne pieniądze, a tak naprawdę poszli do pracy na dwa miesiące i tam się nauczyli wszystkiego, co potrafią, czego potrzebują w tym zawodzie. Jak na przykład ktoś chciał się przekwalifikować, potrafił w przeciągu 3-4 miesięcy nauczyć się jakiegoś języka, podstawowego programowania. Oczywiście na początkowym poziomie, ale w dalszym ciągu wyższym niż jakikolwiek amator. Okazuje się, że to też jest darmowa praca, bo jeżeli ja się uczę sam w domu, nikt mi za to nie płaci. Jak idę na studia, to często jeszcze ja za to płacę.

    Paradoksalnie, jeżeli ktoś może mi zaoferować mega doświadczenie i naukę, to jestem gotowy iść do niego i pracować za darmo 3-4 miesiące, żeby się nauczyć tego wszystkiego, co on wie, bo to jest inwestowanie w samego siebie. Według mnie jest to jedna z największych wartości. Mam takie poczucie, że w życiu chodzi o coś więcej, niż tylko żeby leżeć na plaży. Trzeba coś robić i czegoś szukać. Jasne, czasem przestrzelimy, zrobimy coś złego, ale Steve Jobs mówił, że kropki mogą się połączyć za 5-10 lat i to doświadczenie, które wtedy zdobyliśmy, jednak nam się przyda.

    OLA: Ludzi często zastanawia, dlaczego na stories wrzucasz tak dużo memów? Czy ma to w ogóle jakieś podłoże biznesowe? Tu nasuwa mi się szersza perspektywa i chciałabym zapytać, jakie kanały dotarcia do klientów, czyli kanały marketingowe, sprzedażowe, są u ciebie najskuteczniejsze?

    KAMIL: Po pierwsze, uwielbiam memy! Jestem nawet na takich młodzieżowych grupach z memami, bo to jest dla mnie mega kreatywne zajęcie. Widzę też, że ma to przełożenie na zasięgi. Kiedy nagrywałem jakieś stories i opowiadałem o czymś, to śledziło je 10-15 tysięcy osób. Jak uzupełniam o memy, to dobijam do 40-50 tysięcy, więc ma to przełożenie. Tacy Make Life Harder liczą odbiorców w setkach tysięcy, jak nie milionach, a głównie pojawiają się u nich memy plus komentarze polityczne. Więc widać, że to jest forma konsumowalna, która przyciąga oczy.

    Zresztą przykładem jest moja książka. Czasami ktoś, kto przeczytał dwadzieścia książek, mówi „w sumie to taka książka, którą można przeczytać w dwie godziny i trochę tam memów widziałem, więc mi się nie podoba”. Z drugiej strony znam osoby, które przeczytały dwadzieścia książek i mówią, że super, bo to szybko podsumowuje, co w nich było. Moją książkę czytają nawet dziadkowie czy babcie, bo ona jest prosta, przyjemna i nie ma czegoś takiego, że trzeba usiąść.

    Z tymi książkami rodzicielskimi, ale też przede wszystkim biznesowymi, bywa tak, że po trzech stronach nie wiem, co czytam. Moje myśli odpływają, bo nie dość, że autor przez 80% książki opisuje, dlaczego to, co on robi, jest super, dlaczego ta metoda jest taka świetna, jakim firmom to pomogło. Potem na trzech stronach pisze, co to za metoda, a następnie przez ostatnie pięćdziesiąt stron opisuje resztę. Dla mnie tylko te trzy strony stanowią jakąś wartość. Ja się postarałem, żeby w mojej książce była tylko ta wartość i jasne, może się czyta dwie godziny, a nie dziesięć, ale według mnie to zaleta, bo oszczędza mi czas. Zresztą moją ukochaną książkę, czyli „Twórczą kradzież” Austina Kleona (bardzo polecam, jeśli ktoś ją gdzieś znajdzie, bo nie jest dostępna), czyta się godzinę.

    Pytałaś o kanały sprzedażowe… W tej chwili na pewno Facebook, to jest najlepszy kanał sprzedażowy. Instagram i instastories, newsletter – przy czym nie jest prowadzony jako kanał sprzedażowy. Na newsletter można się zapisać, jak zrobisz zakupy w sklepie i będziesz wiedziała, że na przykład jest premiera kolejnej książki, że jest jakaś świąteczna promocja czy też inne rzeczy, które się gdzieś tam dzieją. Natomiast jeśli teraz miałbym wchodzić do internetu, to nie zdecydowałbym się na Facebooka. Uważam, że jeżeli ktoś w odpowiednim momencie tam wszedł, mógł się wybić. Ten zasięg był bardzo fajnie rozprowadzany, a w tej chwili żeby się przebić na Facebooku, trzeba już zainwestować spore pieniądze. Ja nie wydałem ani złotówki, bo wtedy nie trzeba było.

    Teraz takim miejscem jest TikTok, co wydaje mi się bardzo ciekawe. Dla mnie to platforma, przy której się relaksuję, odpoczywam. Na przykład jest tam gość, mający miliony obserwujących i on uczy ludzi, jak korzystać z Excela. To jest fenomen. Więc naprawdę, jeśli miałbym wchodzić w tej chwili, to tam, bo w dalszym ciągu można dostać mnóstwo zasięgu, który jest jeszcze darmowy. Uważam, że jeśli jest taka możliwość, to trzeba z niej skorzystać. Naprawdę, jest mnóstwo świetnych rzeczy na TikToku. Ludzie, głównie dorośli, po prostu go skreślili. Ale tak samo wcześniej atakowali Instagrama, Facebooka, Groupona, maile i tak dalej. To jest powtarzalny system i za chwilę będą mówić o TikToku to, co w tej chwili o Facebooku. Nie wiem czy wiecie, ale nastolatkowie uważają, że na Facebooku aktualnie są już tylko starzy ludzie – czyli po 20.

    OLA: Chyba coś w tym jest. Nie możemy pominąć tematu pandemii. Niektóre biznesy wystrzeliły, inne podupadły. Jak na ciebie wpłynął covid? Bo po pierwsze, działacie jako gastronomia, gdzie, podejrzewam, nie było łatwo. Wiem, że był też problem z papierem, tak?

    KAMIL: Problem jest ze wszystkim. Do niedawna tylko z kontenerami w Chinach, teraz brakuje plastiku, papieru, kartonów do wysyłek. W roku 2020 był cios w gastronomię, z dwóch lokali musieliśmy się zmniejszyć do jednego, z dwudziestu ludzi do chyba sześciu. Więc to było trudne, ale nie przetrwalibyśmy, gdybyśmy zostali w pierwotnej formie, nie było szans.

    Na wydawnictwo to wpływu nie miało. Jeżeli była jakaś premiera, to książka się sprzedawała, jak nie było, to sprzedaż spadała. Ale żeby były duże ruchy czy zmiany, to nie zauważyłem, bo docieraliśmy dalej do tych samych ludzi. Natomiast w tym roku (2021) już są zauważalne problemy z dostępnością różnych towarów. Szczególnie odczuwa to wydawnictwo z grami. Tutaj jest kosmos, bo ceny kontenerów jak były przed pandemią na poziomie 2 tysięcy dolarów, tak w tej chwili cena kontenera to 18 tysięcy, więc ten skok jest więcej niż zauważalny. Na wszystko czekamy dłużej, wszystko jest droższe i niestety to też przełoży się na sytuację u nas na rynku.

    Jeśli chodzi o książki, to też już wiem, że jest problem z dostępnością papieru. Wszystko trzeba robić z dużym wyprzedzeniem i wtedy też ryzyko jest większe. Jeśli musimy przyspieszać i działać na większych obrotach, to ryzyko błędu będzie większe, więc nie jesteśmy zachwyceni, że pandemia wybuchła, mogłaby już sobie iść do domu.

    OLA: Teraz chciałabym przejść do delegowania zadań. Do tego kiedy zatrudniłeś pierwszą osobę, jak ogólnie czujesz się z delegowaniem zadań i z byciem szefem dla kogoś albo zleceniodawcą? Bo nie zawsze jest to współpraca B2B, a zatrudnienie na umowę o pracę. Chcę wiedzieć, jak ty się z tym czujesz, co jest dla ciebie trudne w delegowaniu zadań, a co przychodzi ci z łatwością?

    KAMIL: Pierwszą osobę zatrudniliśmy jeszcze w gastronomii, przy czym to był trochę inny system, bo wtedy wszyscy byliśmy na miejscu i na tej samej pozycji. Ja jeździłem dostarczać, kucharz coś gotował, żona w tym momencie pakowała czy sprzedawała posiłki.

    Bardzo długo nikogo nie zatrudniałem, raczej robiłem coś sam albo podzlecałem. Przy mojej pierwszej książce współpracowałem z Maćkiem Zuchem, który ją składał, robił ilustracje. Redakcję i korektę też miałem zleconą gdzieś na zewnątrz. W sumie pierwsza osoba zatrudniona u mnie pojawiła się w momencie, jak przejąłem Lucrum Games. Tam już były osoby, które pracują, i to osobiście uważałem za trudniejsze, bo jak cokolwiek się stanie (jestem osobą, która lubi wolność, lubię nie mieć zobowiązań), w pewnym sensie biorę na siebie odpowiedzialność za kogoś, kogo zatrudniam. Jak wszystko walnie, to ja będę musiał mu powiedzieć, że stracił pracę. Jeżeli tego nie mam, jeśli tylko współpracuję z podwykonawcami na B2B, to po prostu przestaję im podzlecać. A tutaj czuję odpowiedzialność, więc to początkowo było dla mnie psychicznie trudne.

    To było coś, z czym musiałem się zmierzyć, ale po czasie podchodzę do tego trochę inaczej. Przyzwyczaiłem się. Z chłopakami, z którymi pracuję, widziałem się raz w ciągu półtorej roku, bo oni są z Warszawy. Widzimy się codziennie na jakichś spotkaniach (online) i tutaj też dużą wartością jest, że daję im wolność. Chodzi o to, że im ufam. Oni są specjalistami w tym, co robią, ja się na tym aż tak dobrze nie znam. Orientuję się na tyle, żeby wiedzieć, czy gra jest dobra, czy nie. Myślę, że w każdym wydawnictwie tak jest, iż zawsze od czyjejś opinii zależy decyzja, czy daną grę wydać. Ale jeśli chodzi o jej przetłumaczenie albo zrobienie dobrej redakcji, no to pracuję z ludźmi, którzy są o poziom albo nawet kilka poziomów wyżej niż ja. Mogę zrobić redakcję do książki albo do bajki i myślę, że potrafię powiedzieć co działa, a co nie, ale przy grze planszowej już nie bardzo.

    Dlatego początek był trudny, żeby przejść do porządku dziennego, że jestem za kogoś odpowiedzialny. Ale w momencie jak zrozumie się ich motywację i da im narzędzia, odpowiednio szeroką wolność i zaufanie, to efekty są super. Z perspektywy czasu odnoszę takie wrażenie, że dużo ludzi ma potrzebę kontrolowania każdego ruchu, nadzorowania, pokazywania palcem. To na pewno jest jakiś system, ale powoduje później bardzo wąskie gardło, czyli że wszystko trzeba konsultować, sprawdzać. Jak się jest jedną osobą, ciężko to zrobić, wszystko się wydłuża i są problemy. Więc w pewnym momencie albo trzeba znaleźć osoby, którym można zaufać, albo, jeśli mamy osoby, które nam nie odpowiadają, poszukać innych, ale dać im w końcu tę wolność, żeby mogli działać, żeby mogli to zrobić dobrze. Bo tylko człowiek, który ma poczucie, że robi coś dla siebie, będzie pracował dużo lepiej. Efekt też będzie świadczył o tym, co on zrobił, a nie będzie tak pomijalny, jak to czasem ma miejsce.

    OLA: Powiedz mi, czy miałeś chwilę zwątpienia, że rzucasz to wszystko, idziesz gdzieś pracować, zbierać złom. Chciałeś po prostu dać sobie spokój, zniknąć i gdzieś tam po cichu pracować na etacie?

    KAMIL: Oczywiście, że miałem taki moment. Pisałem na bloga posty tak jeden za drugim i ludzie bardzo często mi rzucali, co ich interesuje. Ja wtedy tworzyłem na ten temat tekst, kiedy czytałem jakąś książkę, wrzucałem wpis. W pewnym momencie zorientowałem się, że ja chyba już o tym pisałem i okazało się, że mam cztery teksty na podobny temat. Tak na dobrą sprawę cały czas mógłbym wrzucać ten pierwszy albo ewentualnie go trochę rozwinąć, rozbudować i udostępniać co jakiś czas albo po prostu wrzucać cały czas ten jeden – i on dalej odpowiadałby na to pytanie. Po prostu ludzie na blogu się zmieniali, ale tematy pozostały te same. W pewnym momencie miałem poczucie wypalenia, że nie mam już ochoty robić ciągle tego samego, czułem się jak chomik na kółku.

    Wtedy poszedłem bardziej w stronę cytatów czy memów, bo mi to sprawiało większą frajdę. Ludziom się wydaje, że zrobienie mema jest takie proste. Czasami, żeby zrobić jednego dobrego mema, trzeba przejrzeć dziesięć tysięcy słabych memów i wyciągać, co w którym było śmieszne. Złączyć wszystko w jeden zabawny. Śmieję się, że to jest sztuka.

    OLA: Ale to jest sztuka!

    KAMIL: To był taki przełom dla mnie, że odpuściłem pisanie na blogu. Przez cały 2020 rok nie napisałem żadnego posta, przez co nie pojawiłem się w rankingach blogerskich. Po prostu nie czułem tego. Teraz poszedłem w stronę podcastów, które mają formę rozmowy, bo uważam, że tam mogę poruszyć szersze spektrum. Mogę czasem zgłębić jakiś temat bardziej, poruszyć coś niezwiązanego z rodzicielstwem. Jeśli kogoś będzie interesowało, to sobie przesłucha, może coś z tego wyciągnie. Mam wrażenie, że to jest jakaś dodatkowa wartość i mnie rozwija.

    Ten moment zawahania jak się pojawił, to było dla mnie takie „ok, muszę coś zmienić albo kończę”. Rozwojowe jest dla mnie, że pojawiły się gry planszowe. To połączenie dwóch pasji, które mam, co też powoduje, że na nowo mam ochotę tworzyć i działać. Ja mam takie trzyletnie okresy – co trzy lata muszę coś zmienić.

    OLA: Odpowiadasz na potrzeby rodziców i dostrzegasz, czego oni potrzebują. Z drugiej strony sam musisz czerpać z tego frajdę, żeby to miało sens, bo jeśli robisz tylko i wyłącznie pod to, żeby ludziom się spodobało, to w końcu można się po prostu wypalić.

    KAMIL: Tak, dokładnie. W sumie najważniejsze pytanie. Czy gdyby ktoś mi przestał płacić, gdybym nie zarabiał na tym, to czy dalej bym to robił? To jest pytanie, które każdy musi sobie zadać, jak robi coś w sieci czy w ogóle, tak szerzej patrząc, w życiu. Przynajmniej moim zdaniem.

    Tak bardzo szeroko patrząc na to, jak wysokie mamy wskaźniki depresji, jak wiele osób w poniedziałek rano czuje tę niechęć, żeby się gdziekolwiek ruszyć. Jeżeli jesteśmy gotowi robić to dalej, to jest miejsce, w którym powinniśmy być. Ja na przykład wiem, że robiłbym to dalej, ale miałem moment, kiedy wiedziałem, że muszę coś zmienić.

    OLA: Chciałabym cię zapytać o twoje pomysły na biznes. W ogóle biznesowe, nie tylko na biznes, ale o to, jakie książki wybierasz, co rozwijasz dalej, co nowego będzie się pojawiać? Bo tutaj też działasz dużo na zapleczu. Nie wiem, ile możemy zdradzić, ale skąd ci się biorą takie pomysły?

    KAMIL: Najczęściej jest to odpowiedź na to, co się dzieje. Mamy jedną nietypową książkę o dobrej agresji, która będzie trochę w formie bajki. Publikacja pokaże, że moja agresja nie próbuje cię skrzywdzić, moja agresja próbuje mnie chronić. I różne inne takie komunikaty. Jak przeczytałem tę książkę, to siedziałem tak z dziesięć minut i patrzyłem przed siebie w dal.

    Będzie druga część „Planety mądrości” czyli „Planeta uważności”. Autorka „Nie musisz być grzeczny” też napisała kolejną książkę, która będzie się nazywała „Czy wszystko ze mną w porządku?”. Będzie też jeszcze jedna książka, której autorki nie mogę na razie zdradzić, bo ma duży profil na Facebooku i tam chyba te działania muszą być bardziej zsynchronizowane. I wydamy także „Uważność w edukacji” od autorek „Planety uważności”, taka książka bardziej dla edukatorów, dla nauczycieli, ale zakładam że dla rodziców też tam będzie dużo wartości.

    Trochę jest to może wąskie gardło, bo staram się wszystkie książki przeczytać sam, więc tutaj nie podzlecam tego nikomu. Zdarza się, że ktoś przeczyta przede mną i wygłosi jakąś opinię, ale i tak chcę się zapoznać z całością, no i to jest bardzo subiektywne. Tutaj albo czuję porozumienie z autorem czy autorką, że nadajemy na tych samych falach i ta książka naprawdę przełamuje jakieś tabu i daje wartość której nie ma, albo to jest kolejna książka o księżniczkach i rycerzach i nie ma w niej nic głębszego. Takich książek nie ruszam, nie dlatego, że są źle napisane czy słabe. Może ktoś napisał świetnego nowego Harry’ego Pottera i mi podesłał (chociaż wtedy myślę, że bym przeczytał i raczej bym się zachwycił), ale nie do końca jest to nasz kierunek, żeby publikować takie powieści jak „Czerwony kapturek” czy „Jaś i Małgosia”. Zdarza się, że czytam książkę i na trzeciej stronie mam taką jedną rzecz, która wydaje się strasznym zgrzytem. Czyli po raz kolejny jest o tym, że ten silny i dzielny to facet, a ta słaba i taka bezbronna to dziewczynka, która czeka, aż ktoś ją uratuje. To nie ma u mnie szans.

    OLA: Poza pomysłami na książki, bo podejrzewam, że po prostu są podsyłane, to skąd te inspiracje. Skąd taka odwaga?

    KAMIL: Z nicnierobienia. Jak idę na spacer, idę sobie posiedzieć czy popatrzeć w dal, to mam coś takiego, że mi się pojawia myśl: „ludzie robią to, więc może by potrzebowali tego”. Taki przykład – kiedyś rozmawialiśmy żeby postawić bookomaty, dalej w sumie na to czekam!

    OLA: A ja dalej dzwonię!

    KAMIL: Żeby postawić automaty z książkami w paru miejscach w Polsce, bo ludzie narzekają na koszty wysyłki. Postawić sklep w każdym mieście jest trudno, ale postawić bookomat, który można uzupełniać jak paczkomat – tylko podchodzisz, płacisz na miejscu – to jest super! Rozwiązuje jakiś problem.

    Jest problem z aplikacjami muzycznymi czy z książkami dla dzieci, więc siedzimy nad taką aplikacją. Chyba pierwszy raz o tym mówię oficjalnie. Pracujemy nad tym prawie rok, żeby nam się pojawiły wartościowe książki, które będą podane w prosty sposób, będzie je sobie można przesłuchać i puszczać dziecku. Patrzę, jakie problemy mają ludzie, i staram się poszukać rozwiązania w jakiś w miarę prosty sposób, ale którego inni nie robią.

    Ostatnio właśnie rozmawiałem na ten temat z kimś, kto od lat pracuje w wydawnictwie i on pyta, gdzie mamy magazyn. Magazyn mamy w Warszawie, który jest podzlecony, nie zatrudniamy tam swoich pracowników. Obsługuje go zewnętrzna firma. Usłyszałem: „to bez sensu, to na pewno drogo”. Przeliczyliśmy i to jemu wychodzi dużo drożej, więc mnie zapytał, czemu wszyscy tego nie robią? Bo może nie wiedzą! To też jest taka kwestia, że dużo ludzi nie zapyta, nie sprawdzi. A jak się poszuka, przeanalizuje, to się okazuje, że są inne sposoby na to, tylko po prostu nikt tego nie robi, bo może nie wie, że można.

    Inna rzecz to duża skala działalności wydawnictw. W większości mamy już pięciu właścicieli, dziesięciu dyrektorów, pięćdziesięciu kierowników, pod tym jest dwustu pracowników i to jest taka piramidka. Więc zanim jakiś pracownik, który ma kontakt z klientem, odkryje jaki jest problem tego klienta, przekaże go wyżej, zanim to pójdzie gdzieś dalej, to w większości przypadków się rozmyje. Myślę, że to jest taka różnica, że u nas to drzewko jest dużo mniejsze i bardziej jak okrągły stół niż piramida. Dzięki temu pomysły są realizowane, bo ja mam dalej ten kontakt z człowiekiem, który czasami ode mnie kupi książkę czy bajkę. I ja wiem, czego on potrzebuje, bo ja się nie oderwałem całkiem, nie odleciałem w kosmos, tylko dalej mailuję z nimi, wymieniamy się wiadomościami, memami. To mi daje dużą wartość, bo wiem, z czym ten człowiek się mierzy i co może być dla niego problemem. On po prostu szczerze mi o tym powie. W dużych korporacjach ta wiadomość często nie dochodzi nigdzie wyżej poza tę osobę, która jest na samym dole.

    OLA: Nawiązując do tego, że dalej masz kontakt z klientami, to twój biznes jest bardzo mocno oparty na marce osobistej jednego człowieka – bo trzeba przyznać, że ty trzymasz wszystko, chociaż wiele osób kojarzy cię jako Bloga Ojca nie Kamila Nowaka. Czy nie czujesz dużej presji związanej z tym, że firma, jeśli ciebie zabraknie, gdzieś znikniesz, może gorzej działać?

    KAMIL: Jest to na pewno problematyczne, w sensie, jeżeli ktoś marzy o takim leżeniu na plaży i wolności finansowej, to nie polecam. Tak jak mówię, mnie to cieszy i mnie to bawi, że ja to robię, więc mi to pasuje. Ale nie jest to biznes, który można w jakikolwiek sposób sprzedać czy komuś oddać. Ja ewentualnie mogę przekazać albo odsprzedać prawa do książek jakiemuś wydawnictwu, ale to jest maks. W pewnym sensie to spore obciążenie, ale widzę w tym dużą wartość, bo tak jak mówił Michał Szafrański „zaufanie jest walutą”. I tutaj to zaufanie jest ważne, bo ja się podpisuję pod tym moją twarzą i też dzięki temu ludzie czasami w ciemno kupią bajkę, której inaczej by nie kupili. Potem się okazuje, że ona jest dobra, jakościowa i warta polecenia, ale ten pierwszy moment, że oni ją w ogóle chwycili, nastąpił dzięki temu, że oni mnie znają i ja bym się, za przeproszeniem, pod gównem nie podpisał. Więc to jest na pewno plus.

    Dlatego też pojawiło się Lucrum Games, bo jakby wszystko szlag trafił, jak przejedzie mnie czołg, to wiem, że przynajmniej jedna z firm będzie w stanie działać dalej. Chociaż ponoć po śmierci książki się lepiej sprzedają. Wierzę w zdolności moich dzieci.

    OLA: Jeśli chodzi o bycie przedsiębiorcą, wiele osób, które marzą, żeby mieć własną firmę, myśli sobie, „interesuję się tematyką rodzicielstwa, przeczytałem trochę książek, więc zacznę na tym zarabiać albo napiszę własną książkę” lub „lubię gotować, więc otworzę restaurację”. Później zderzasz się z rzeczywistością czyli ZUS, US, księgowa, procesy, zatrudnienia, problemy, urlopy, zwolnienia lekarskie itd. Jak ty się w tym odnajdujesz?

    KAMIL: Ja się w tym odnajduję fantastycznie! Uważam, że każdy powinien sobie takiego Kamila do firmy wziąć. U nas to żona była w gastronomii takim wizjonerem, ale też żeby nie było, moja żona bardzo twardo stąpa po ziemi.

    Właśnie to jest problem, że dużo osób ma wizję, że on otworzy restaurację, zrobi wszystko najlepiej jak się tylko da, bierze gigantyczny kredyt na pół miliona albo na milion. I po pół roku musi zamknąć, bo najpierw trzeba sprawdzić czy jest potrzeba! Dlatego my na początku zrobiliśmy na minimum z minimum i jak po dwóch czy trzech latach zobaczyliśmy, że to działa, dopiero wtedy zaczęliśmy coś zmieniać.

    Tak samo było z książką. Najpierw pojawiła się w przedsprzedaży. Jak przedsprzedaż poszła dobrze, to dopiero wtedy zleciliśmy dalej, ile będzie drukowanych książek. Ale wszystko zostało zrobione bezpiecznie, bo to była pierwsza książka, ona się mogła słabo sprzedać, mogła się w ogóle nie sprzedać! Wydrukowałbym sto, wysłałbym do klientów, zamykam temat, nie poniosłem większego ryzyka. Niestety ludzie mają romantyczne podejście do biznesu, że to wszystko jest proste.

    Ja potrafiłem po dwanaście godzin na początku jeździć na wszystkie lokalne stołówki, żeby wiedzieć, co jedzą klienci, co tam robią. Znałem każdego właściciela, który tam był, i jak jedna stołówka upadła, bo się przekwalifikowali, to ja się odezwałem i bez problemu dali mi listę wszystkich swoich klientów. Pojechałem do nich, powiedziałem, że pierwszy obiad macie za połowę ceny, zamówcie, ile chcecie i część z nami została. Ale to był moment, że gdybym tego nie zrobił, wychodzilibyśmy ledwo na zero, a tak zaczęliśmy w końcu chociaż trochę zarabiać. To było takie skrobanie, że gdybym miał na sobie kredyt na poziomie miliona, bo na przykład otworzyłbym dupną restaurację, nie miałbym szans przetrwać. Jak przychodzą odsetki, to trzeba mieć z czego zapłacić, więc my jakiś tam kredyt mieliśmy, ale dużo mniejszy i wiedzieliśmy że w razie czego te dwa czy trzy miesiące przetrwamy nawet bez żadnego zysku. Na początku to było takie działanie na małą skalę.

    Jeśli mogę dać komuś radę, gdy zaczyna w biznesie – sprawdź, czy to w ogóle ma sens. Znam dużo lepiej prosperujące biznesy oparte tylko na robieniu pierogów niż gigantyczne restauracje oparte na weselach. Te pierogi zarabiają, bo zaczęły spokojnie, ktoś robił je w domu, nie powinien, ale wiemy, jak to na wsiach działa, i to się rozrosło w gigantyczny biznes. A ktoś zaczął jako duża restauracja, nie miał doświadczenia wcześniej i kuleje. Trzymałbym się z daleka od tego, że gotuję w domu, to tworzę gastronomię, odradzałbym takie bardzo romantyczne podejście do biznesu, że ja coś kocham, to musi to wyjść. Sprawdźcie na początku na małą skalę.

    Ja też prowadziłem bloga przez kilka lat, chyba nawet sześć, zanim podszedłem do własnego produktu. Mniej więcej wiedziałem, co ludzie lubią. Prawda jest taka, że jak puściłem tę książkę, ileś tam się sprzedało na tej walucie zaufania, ale później jedna opinia potrafiła sprzedać najwięcej egzemplarzy. Jedna dobra opinia! Mam taką ukochaną opinię, że ktoś kupił moją książkę, w ogóle mnie nie czyta, w ogóle mnie nie lubi, ale kupił. Chciał ją sprzedać, ale potem ją przeczytał, zostaje i jeszcze kupił kolejne. Jak ja wrzuciłem ją do siebie, to wtedy jednego dnia chyba z tysiąc książek się sprzedało. Więc zaczynajmy powoli.

    OLA: Nie trzeba od razu zakładać firmy, żeby móc sprzedawać. Po pierwsze, jest ta działalność nierejestrowana, tak jak u mnie to działało. Na początku nie miałam własnej firmy, tylko przez dobre dwa lata testowałam pomysł biznesowy, działając przez Useme. Trochę za darmo dla znajomych pracowałam, żeby pokazać swoje umiejętności. Dopiero później, jak już miałam klientów, to założyłam działalność, żeby łatwiej było mi się rozliczać, niż bawić się znowu w jakieś umowy.

    KAMIL: Tak jest po prostu bezpiecznie i też możemy wtedy na spokojnie na takiej „piaskownicy” przetestować swój pomysł. Czy on działa. To jest bardzo zdrowe podejście.

    OLA: Na koniec mam pytanie, które bardzo często stawiane jest kobietom, a bardzo rzadko mężczyznom i dlatego chciałabym Ci je zadać. Jak idzie Ci łączenie rodzicielstwa z prowadzeniem własnej działalności?

    KAMIL: No tutaj jest ciekawie. Moja działalność od początku miała być połączona z moim rodzicielstwem, bo prawda jest taka, że ja sobie nie radziłem. Przyznawałem to na blogu, dlatego też zakładam, że on tak się rozrósł. Ja wprost od początku mówiłem, iż mam problem z tym i nie radzę sobie z własną złością. Nie radzę sobie, jak moje dzieci się złoszczą i to były rzeczy, na które szukałem odpowiedzi. Jak je znajdowałem, to się nimi dzieliłem. Więc mój kierunek, w którym poszedłem, to było takie „ok, ja chcę się stać lepszym rodzicem, więc może akurat uda mi się to połączyć z tym, co będę robił biznesowo”. Udało się, więc tutaj na pewno bardzo mi to pomogło.

    Teraz tak naprawdę dzieci mam dużo starsze i biznes umożliwił mi wzięcie ich na edukację domową. Mimo że gdybym teraz miał wrócić na etat, to moje dzieci zostałyby na edukacji domowej, bo wiem jak ona wygląda i wiem, że to naprawdę jest dużo mniejsze obciążenie niż jakakolwiek tradycyjna szkoła. Ilość czasu, który poświęca się na edukację domową, jest dużo, dużo mniejsza, niż na obsługę dziecka, chodzącego do tradycyjnej szkoły. Ale pewnie jakbym był na etacie, to bym się nie odważył, bo byłby to dla mnie skok na głęboką wodę. Wtedy wiedziałem, że jestem w domu, w razie czego wezmę to na siebie, będę pracował po nocy.

    OLA: Ale trochę się uczepię tego tematu, ponieważ na początku, jak startowałeś z blogiem, mieliście gastronomię, no i dzieci były jednak małe. Jak wtedy wychodziło ci łączenie tego rodzicielstwa z wstawaniem, ząbkowaniem? Podejrzewam, że nie miałeś takich komentarzy, jak mają matki, że zaniedbujesz dzieci, a u nas matkom często się zdarza, że to słyszą.

    KAMIL: Nie ukrywam, wtedy mało spałem – przez dwanaście miesięcy jakieś 4,5 godziny na dobę. Pisałem bloga i normalnie chodziłem do pracy na stołówkę. Paradoksalnie to był moment, kiedy byłem najbardziej wyspany w moim życiu. Gdy zamykałem oczy, to zasypiałem, w trakcie dnia miałem piętnaście minut drzemki, gdzieś tam znajdowałem na to czas. Jak wracałem do domu, to ogarniało się dzieci. Wtedy już starsza dwójka była przedszkolna, młodszym opiekowała się babcia, no ale też się wtedy je przejmowało, więc do tej godziny 20:00 zajmowaliśmy się dziećmi. Dopóki nie pojawił się najmłodszy, to o 20:00 chodziły spać, jak miał 2-3 lata, zaczął się przesuwać. On ma podobne geny do mnie. W tej chwili, jak jest na edukacji domowej, czasami uczy się do 24:00, wstaje o 10:00, więc od początku to było widać, że poszedł w tę stronę.

    To był dla nas duży komfort, że godzina 19:00 to była kąpiel, przebieranie, czytanie bajki, usypianie i o 20:00 mieliśmy luz. Przez dwie godziny był „wife time”, o 22:00 siadałem do komputera, do 24:00 pisanie bloga i tego wszystkiego. Jak było ząbkowanie czy inne rzeczy, to też byliśmy w stanie z żoną się podzielić. Ja na przykład siedziałem do 4:00, bo dla to mnie nie było problemem, a ona z kolei wstaje wcześnie. Więc ona wstawała o 4:00, przejmowała dziecko, ja szedłem spać, tak żeby chociaż do 7:00 pospać, i później na 8:00 się jechało do pracy. Wtedy braliśmy warzywa nie z giełdy, tylko zamawialiśmy. Różnica była taka, że te zamawiane były droższe, więc na początku trzeba było oszczędzać. To jest taka rzecz, którą pamiętam do dnia dzisiejszego.

    Nawet teraz tak mam, że nie widzę potrzeby wydawać pieniędzy tam, gdzie wszyscy wydają. Bo ostatnio jak się dowiedziałem, ile ludzie wydają na edukację domową, to się za głowę złapałem! Rozumiem jeszcze, że ktoś ma wynajętego nauczyciela, ale jeśli nie ma nauczyciela i wydaje na edukację domową 1000-2000 zł miesięcznie… Nie wiem, nam się udaje to zrobić wszystko za darmo i bezpłatnymi kursami. Przez lata widziałem, że ludzie potrafią na dziwne rzeczy wydawać pieniądze. Staraliśmy się tego unikać. Myślę, że dla naszej firmy miało taki to skutek, jaki miało, dlatego też udało się tę stołówkę zachować i przetrwała pandemię.

    Kończąc odpowiedź na twoje pytanie. Było to wyzwaniem, ale też trzeba dodać, że ja wtedy byłem gówniarzem i zupełnie inaczej bym teraz do tego podchodził. Jak miałbym swoje pierwsze dziecko w wieku trzydziestu paru lat to zakładam, że dla mnie zarywanie nocek nie byłoby tak proste, jak wtedy. gdy miałem tych lat dwadzieścia.

    OLA: Kamilu, bardzo ci dziękuję za rozmowę. Myślę, że wiele osób wyciągnęło z niej dużo dla siebie. A z drugiej strony poznaliśmy cię z troszkę innej strony, nie tylko jako tatę, ale też jako człowieka, który naprawdę dużo działa w biznesie i, czego często nie widać, w swoich kanałach social media.

    KAMIL: Tak, ja je prowadzę bardzo słabo. Jeśli chodzi o bycie influencerem, to jestem memiarzem, ale nie influencerem. Wczoraj byłem w telewizji i nie mam ani jednego zdjęcia. Story of my life.

    Kamil Nowak pokazał nam nowe oblicze – nie tylko rodzica. Zwłaszcza ci, którzy kojarzyli go jako twórcę Bloga Ojca, mogli dowiedzieć się, jak przedsiębiorczym jest człowiekiem. Jego trzeźwe spojrzenie na biznes powinno stanowić inspirację dla początkujących właścicieli firm. Często zapominamy bowiem, że droga do celu bywa długa i wyboista. Nie da się osiągnąć sukcesu bez dużego nakładu pracy oraz analizowania dotychczasowych działań, ale przede wszystkim bez pasji.